poniedziałek, 15 marca 2010

Nie lubię poniedziałków!

Z samego rana zaskoczył mnie pan z wodociągów. Nie chodzi już o to, że wyglądałam jak własna matka (cóż, pracując w domu przestałam przywiązywać wagę do wyglądu zewnętrznego), ale o to, że nie przygotowałam sobie książeczki opłat. A wiedziałam, że zawsze 15. przychodzi ktoś do odczytania liczników, i że siada w salonie, aby uzupełnić swoje tabele i przy okazji uzupełnić moją książeczkę. Tak, duży pokój prezentuje się naprawdę świetnie. Przedpokój tak samo. Tylko, że ja znowu mam problemy z zapełnionym koszem na śmieci (bo doszłam do wniosku, że nie zrobię przysługi mieszkańcom mojej ulicy i nie zamówię kontenera przed dom). A liczba worków z rupieciami, gratami i śmieciami z dnia na dzień rośnie. I dobrze, że się pozbywam niepotrzebnych rzeczy, ale… No właśnie, ALE. Gdzieś przecież trzeba składać te worki. W przedpokoju naturalnie nie, bo jest już czysty. Więc siłą rzeczy padło na garażowe półpiętro. Szkoda, że wcześniej nie pomyślałam o tym, że znajdują się tam także liczniki.
Zobaczywszy przed bramą wejściową pana wodociągowego, zamiast wpuścić go, pobiegłam na półpiętro, aby pozbyć się worków. Polegało to na tym, że każdy wór skopywałam w ciemną garażową otchłań. W tym czasie domofon nie przestawał dzwonić (chyba widział mnie w oknie). Pobiegłam czym prędzej przed dom otworzyć bramę i wpuścić człowieka. Po spisaniu liczników zaprosiłam go do salonu, żeby mógł wypełnić kwity, a ja popodpisywać to, co trzeba. A książeczka gdzie? Zawsze trzymałam ją w kredensie w przedpokoju, ale podczas porządków stwierdziłam, że nie jest to dobre miejsce na dokumenty. Więc gdzie jest to dobre miejsce? Nie pamiętałam. Pan był bardzo wyrozumiały i grzecznie siedział sobie na kanapie, zerkając ukradkiem na włączony telewizor (akurat leciało coś na Dwójce o ginekologicznych problemach kobiet – mają wyczucie, żeby o zapaleniu pochwy rozmawiać przy śniadaniu). Po kwadrancie przybiegłam ze zdobyczą. Tydzień temu odłożyłam wszystkie dokumenty w gabinecie na biurku (no tak, najciemniej pod latarnią). Przed wyjściem pan Wojtek (rzuciłam okiem na jego podpis) powiedział – Chciałbym pochwalić (ciekawe czy to słowo narzuciło mu się po wysłuchaniu porad dra Zająca) pani salon, a zwłaszcza wersalkę (ja nie mam wersalki!, to komplet wypoczynkowy! – zwany też kanapą), jest bardzo wygodna i pasuje do reszty. – I wyszedł z tym swoim uśmieszkiem. A ja speszona i zawstydzona stałam jak wryta w przedpokoju. Za mało czasu spędzam wśród ludzi, a zwłaszcza mężczyzn.
Ostatni raz, na moich kanapach tak długo (całe 15 min) siedział ksiądz z ministrantami po kolędzie. I wtedy też czułam się dziwnie skrępowana.

P.S. Czy o księdzu można mówić i myśleć w kategoriach mężczyzny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz